MORD
NA LITERATURZE. Inaczej chyba nie da
się tego nazwać.
Zniszcz
ten dziennik autorstwa Keri Smith.
Długo rozważałam, czy o tym czymś w
ogóle napisać, bo szkoda temu czemuś robić reklamę, mimo iż zasięg mojego bloga
jest więcej niż skromny, więc i słowo „reklama” razi w tym wypadku rozmachem. Ech!
Cóż z tego, że i tak nikt mojego bloga nie czyta (lub niewielu), to
przynajmniej pozostanę w zgodzie z własnym sumieniem, wyrażając niezgodę na to-to.
No bo… Zawsze obstaję przy tym, iż głupotę należy piętnować i tępić, bo - jak
każdy chwast – odrośnie. Nie inaczej. Dlatego spróbuję się do to-tego odnieść.
Nie
wiem nawet, jak to-to nazwać. Literaturą? Przemawiać mógłby za tym kształt
woluminu i fakt leżenia np. na półkach w Empiku. Wprawdzie coraz trudniej
zaliczyć Empik do księgarni, bo można tu też dostać maskę do włosów, łyżwy i
kaski czy – uwaga! – pieluchy, ale wciąż filarem grupy Empik są książki. Poza woluminową
budową Zniszcz ten dziennik nie ma
nic wspólnego z literaturą (jakie to grzeczne z mojej strony, że zapisuję
kursywą tytuł lub raczej to, co do miana tytułu pretenduje J - przyznaję: to kwestia przyzwyczajenia).
Mało
treści - to też określenie na wyrost. To są po prostu puste kartki z
pojedynczymi zdaniami lub frazami, zapisanymi dużym, koślawym drukiem i esami-floresami
podnoszącymi wartość graficzną „publikacji”. Nie ma numerów stron. W pierwszej
chwili pomyślałam, że brak paginacji to mały ukłon w stronę „czytelnika” – żeby
nie katować go tak bezczelnie, tak kawa na ławę, tak czarno na białym, liczbą
stron, za które musiał wydać wyjściowo 30 zł, w przecenie 20 zł. Ale nie! Córka
wyjaśniła mi, że to jeden z celowych zabiegów: „czytelnik” ma za zadanie (jedno
z wielu) dodać własną numerację stron. Tu pewnie rządzi dowolność: numeracja od
tyłu, brak kolejności (czyli numeracja „jak Bóg da”), numeracja parzysta,
nieparzysta… Bez znaczenia. Trudno nie odnieść wrażenie, że w tym względzie przewagę
ma nawet papier toaletowy, który jest numerowany pod względem liczby warstw i „kawałków”.
Zresztą bije on na głowę (? J)
to-to przydatnością.
Co jeszcze? Pojedyncze frazy czy zdania
to dyrektywy wypełniające (znów nadużycie) „dziennik”, co należy zrobić z „dziennikiem”,
aby osiągnąć cel zawarty w „tytule”. Czego one uczą, poza oczywistym brakiem
szacunku do książki? Poległam: nie wiem. Nie wiem też, skąd bierze się
zainteresowanie to-tym. Nie wiem, po co młodzież nakręca filmiki, które wrzuca
do Youtube’a z własną, spektakularną interpretacją
„dziennika”. Nie wiem, dlaczego filmiki te mają nawet po kilka tysięcy
wyświetleń. Fenomen? Hmm…. Degrengolada literatury. Niech jednak nie pomyśli
nikt, że przemawia przeze mnie zazdrość, że niskonakładowe wydawnictwa (takie jak
Kropla wody na dłoni) nie mają szans
dostać się do Empiku! W tym wypadku stać obok pozycji Zniszcz ten dziennik byłoby zwyczajnym wstydem. Ale(!) z ręką na
sercu przyznaję, że osiągnąć podobny sukces, choćby komercyjny, byłoby miło.
Jako też czytelnik (nie: „czytelnik”)
starej daty nie uważam, że guma do żucia czy detergenty są w jakimkolwiek
potrzebne do obcowania z książką.
Wskazywałabym raczej na czas. Tego zaś
to-to nie wymaga.